poniedziałek, 16 grudnia 2013

Jak rozumieć wolność religijną w nowoczesnym Państwie?

Komuś się coś pop***ło!


Monty Python's Flying Circus, The Spanish Inquisition


Wyobraźmy sobie, że powstaje u nas partia polityczna, która chce znieść demokrację i wprowadzić rządy dyktatora (obojętnie czy będącego fanem piekła teorii spiskowych czy raju podatkowego – dla poborców rzecz jasna). Ta partia, nazwijmy ją roboczo PRO-ANTY, zyskuje w niedługim czasie, dzięki jakiejś niesamowicie mózgopiernej kampanii, olbrzymią liczbę zwolenników i może z powodzeniem startować w wyborach. Załóżmy, że udaje jej się wyprać mózgi ludziom lepiej niż Persill, Perwoll, czy nawet Frondoll i wygrywa demokratyczne wybory miażdżącą liczbą głosów. Wyobraźmy sobie teraz, że, nie wdając się w szczegóły, zmienia najważniejsze zapisy konstytucji i osiąga swój cel – w sposób demokratyczny obala demokrację.

Taki scenariusz wydaję się mniej realny (na całe szczęście!) niż szansa na odpadnięcie skrzydła Tupolewa po uderzeniu w brzozę. Jednak szansa na to, że oddamy wolność jednostki do samostanowienia w imię źle pojętej tolerancji religijnej, jest już niestety alarmująco wysoka. Ale czy to nie będzie w zasadzie przegraniem demokracji walkowerem?


Czy w wolnym kraju mogę wierzyć w co chcę?
           
Odpowiedź brzmi: nie! Lub inaczej: oczywiście, że mogę o ile… wszystkiego w co wierzę, nie traktuję poważnie. Rozważmy sprawę najpierw z perspektywy prywatnej. Wyobraźmy sobie człowieka, który wierzy, że może żywić się wyłącznie kamieniami (podobni ludzie w rzeczywistości istnieją na świecie, o czym można się dowiedzieć z mediów lub literatury medycznej). Jeśli w coś naprawdę wierzę, to ma to dla mnie jakiś skutek, tzn. jeśli naprawdę wierzę, że można zajadać się żwirem, robię to (stąd obecność takich przypadków w literaturze medycznej). To prawda, że spora część z tych osób nie ma świadomego przekonania o właściwościach odżywczych odłamków skalnych a jedynie niekontrolowany popęd –  głód – tak jak my jesteśmy głodni na widok steku, marchewki, czekolady, tak oni ślinią się (odruch) na widok granitowego sernika. Ale są też tacy, którzy świadomie wierzą w podobne rzeczy. Że można żywić się wyłącznie energią słoneczną, że talizmany przynoszą zdrowie i bogactwo, że jazda na podwójnym gazie i wyprzedzanie na trzeciego są dla nich zupełnie bezpieczne (tzw. miszczowie kierownicy)…

Zresztą nietrudno się zorientować, że przekonania warunkują zachowanie, obserwując nasze codzienne sprawy.[1] Podobnie jak w przykładzie, który podaje Sam Harris, jeśli wybieramy się w odwiedziny do znajomych i chcemy do nich trafić, musimy mieć prawdziwe przekonanie na temat tego, gdzie mieszkają. Jeśli np. mieszkają we Wrocławiu na ul. Rozumnej a my „święcie” wierzymy, że w Poznaniu na Dogmatycznej (bo np. „Święta Księga Znajomości” głosi: „Albowiem wszyscy znajomi twoi będą mieszkać w Poznaniu”), to nici ze spotkania, pasjonujących rozmów i najwspanialszych na świecie klopsików Basi. Co więcej, straciliśmy 170 km – czas i pieniądze (średnio jakieś 50-70 zł w zależności od spalania, rodzaju paliwa, stylu jazdy, aktualnych cen na stacjach, etc).

Zdajemy sobie dość dobrze sprawę z nieracjonalności naszych działań w wykonywaniu prostych czynności życia codziennego. Części z nich (z tych nieracjonalności) jesteśmy w stanie uniknąć. Ale czy wiemy, że mają one również wpływ na sprawy, na których nam zależy, związane z życiem pośród ludzi? Często są to sprawy decydujące o życiu lub śmierci a więc istotne dla przetrwania. Wyobraźmy sobie teraz człowieka, który twierdzi, że Bóg się z nim komunikuje. Dopóki podpowiada mu hasła w krzyżówkach, to ok, nic wielkiego się nie dzieje. Ale jeśli każe mu zabić własnego syna, aby ów człowiek udowodnił  posłuszeństwo i lojalność wobec niego? Czy mamy temu człowiekowi pozwolić zakatrupić własne dziecko w imię wolności wyznania?[2]


Wolność przekonań w sferze publicznej

Innymi słowy jeśli mogę wierzyć, że wcinanie gruzu odżywia mnie, to czy nie mogę też wierzyć, że wcinanie gruzu odżywia moje dzieci, sąsiadów, przypadkowo napotkanych przechodniów, mieszkańców mojego miasta, Polaków? Nie, nie mogę! Nie mogę karmić swoich dzieci łupkami, otoczakami, krzemieniami bo umrą i pójdę do więzienia. Nie mogę jako właściciel restauracji nadziewać dewolajów nawet drobniejszym żwirem bo grozi to potencjalną utratą zdrowia moich klientów i być może procesem cywilnym. Nie mogę narzucać innym norm i zasad życia rzekomo pochodzących od Boga, np. poprzez wpływ na uchwalanie powszechnie obowiązującego prawa. Tym bardziej jeśli nie udowodnię, że są one: pożyteczne (rozwiązują jakiś realny problem), konieczne (nie ma lepszych, mniej uciążliwych rozwiązań), przyczyniają się równocześnie do większego szczęścia (niż cierpienia) i zarazem nie ograniczają nadmiernie swobody działania ludzi, oraz są lub mogą być skuteczne (przewidywanie na podstawie wiedzy naukowej). Nie mogę mówić innym jak mają żyć, tylko dlatego, że (niby) Bóg tak chce. Jednym słowem muszę znaleźć racjonalne podstawy dla swoich poglądów, aby mogły regulować odgórnie życie innych.

Czy oznacza to, że ludzie religijni nie mają prawa głosu w debacie publicznej? Czy katolików, muzułmanów, judaistów, buddystów, wyznawców Latającego Potwora Spagetti, czcicieli natury i prastarych bóstw, należy wyrzucać z budynków sejmowych, sal konferencyjnych, studiów telewizyjnych, tak jak ekipę TVNu wyrzucają z imprez Rydzyka? NIE! Ale uzasadniając swoje stanowisko nie mogą wywierać wpływu, odnosząc się do niesprawdzonych, nie poddających się racjonalnej krytyce i naukowemu doświadczaniu wierzeń i dogmatów. Przynajmniej nie powinno mieć to wpływu na kierunek i wynik debat dotyczących rozwiązań mających znaczenie społeczne. Takich, jak np. dofinansowanie metody in vitro, czy wprowadzenie instytucji związków partnerskich a nawet małżeństw homoseksualnych.


„Racjonalność i metoda naukowa (w tym naturalizm) to też z dupy wzięte założenia…”?

Tak! Ale nie z dupy! Najzabawniejsze jest jednak to, że racjonaliści nigdy się z tym stwierdzeniem (oprócz fragmentu „z dupy”) nie kłócą i nie kłócili. To „z dupy” ma tu bowiem istotne znaczenie. Mimo, że dupa może być czymś umownym, różnie rozumianym (dajmy na to jedni mogą twierdzić, że zaczyna się od miejsca skąd wychodzą nogi, a drudzy, że dopiero od pośladków albo może służyć trochę do tych samych rzeczy, trochę do innych, w zależności, jak się komu wydaje i jak kto lubi), to jednak dupę ludzką każdy (no, prawie!) kiedyś widział. Nikt nigdy nie widział natomiast dupy anielskiej, a przynajmniej nie może tego powtórzyć w kontrolowanych warunkach lub zaprezentować anielskiej dupy innym osobom, czyli dokonać powtarzalnej obserwacji ani naukowego eksperymentu na anielskiej dupie.

Tym różni się dogmat religijny od nawet najbardziej niepewnej i słabo zbadanej teorii naukowej. To wybór pomiędzy tym, co niepewne a co zupełnie z dupy wzięte. Taka jest też różnica pomiędzy darwinizmem a kreacjonizmem. Owszem, żadna z teorii naukowych nie spełnia kryterium prawdy absolutnej (w 100% potwierdzonej), ale żadna z prawd wiary religijnej nie spełnia nawet kryterium półprawdy, prawdy jakiejkolwiek – nie odnosi się do powszechnie sprawdzalnych elementów rzeczywistości (nie da się jej obalić żadnym faktem, który się pojawił, pojawia, bądź pojawiłby w przyszłości, no, chyba, że odłożymy to na „po śmierci”). To tak jakby nasz amator „solidnych jak skała” posiłków twierdził, że jeśli nie chrupiemy codziennie kamiennych bryłek, pozbawiamy się jakiegoś ważnego składnika. Tego składnika jednak nikt do tej pory nie wykrył, nie zaobserwował skutków jego braku, niedoboru, bądź nadmiaru. Mało tego – nie da się tego zrobić bo ów składnik jest z innego wymiaru i oddziałuje na właściwość, która też nie może być obserwowana, zmierzona, pośrednio wnioskowana, itp., itd. Najbardziej schizofreniczne w tym wszystkim  jest to, że religia zawsze broni się przed nauką tajemnicą i tym, co niewidzialne. Jednak, mimo tego ludzie wierzący wciąż pragną, jak głodny chipsów, ujrzenia (we wszystkich rzekomych cudach i objawieniach na ogródkach działkowych) namiastki dowodów!


Religia a demokracja

Jak bardzo niebezpieczne dla demokracji jest dopuszczanie do głosu w dyskusji publicznej światopoglądów religijnych, uświadomił mi zamieszczony niedawno w sieci wywiad z imamem warszawskiego meczetu, Nezarem Sharifem[3]. W rozmowie ze szwedzkim dziennikarzem z oczywistością stwierdza, że chciałby wprowadzenia prawa szariatu w Polsce. Co prawda imamowie nie są pewni, jak dokładnie należałoby interpretować poszczególne zapisy islamskiego prawa, ale nie o to tutaj chodzi. W zasadzie już wnikliwa obserwacja własnego podwórka, dostarcza mi przykładów dla tez stawianych przez Sama Harrisa, czy Michaela Salomona-Schmidta, że każda religia w wersji nie przyciętej odpowiednio przez ząbkowane ostrze oświeceniowej krytyki, jest otwarcie wroga demokracji, humanizmowi i koncepcji praw człowieka.

To wrażenie umacnia się we mnie za każdym razem także, kiedy rozmawiam z tzw. katolikiem w wersji light (kilku takich znam, szanuję jako ludzi, niektórzy nawet są mi wyjątkowo bliscy). Katolik w wersji light rozumuje w ten sposób: „Zwracam uwagę tylko na to, że Bóg chce, aby ludzie się kochali i byli dla siebie dobrzy, nie zabijali się, pomagali sobie nawzajem, ogólnie rzecz biorąc kochali bliźniego, jak siebie samego. Dodatkowo też Jezus jest ich przyjacielem, takim dobrym wujkiem, wybacza im i chce, aby im było dobrze, aby on czy ona byli szczęśliwi.” Czy takich wartości nie warto publicznie promować? Czy są one sprzeczne z prawami człowieka? Znam nawet takich, którzy uważają, że Bóg kocha także gejów i lesbijki, nie ma nawet nic przeciwko temu, jeśli tylko żyją w trwałych związkach, że nie ma też nic przeciwko in vitro bo wszystko jest dla człowieka, itp.

To bardzo fajnie, że nie ma wśród nas samych fundamentalistów. Ale czy to wystarczy? Publicyści tacy, jak Harris czy Schmidt, moim zdaniem słusznie, obawiają się, że wyznawcy light, to wilk w owczej skórze, spot marketingowy, który nieświadomie odgrywają sympatyczni lightowcy, zarażeni wirusem umysłu. Produkt nie zawiera cukru, ale zamiast niego być może szkodliwy słodzik! Przyjrzyjmy się temu uważnie.

Po pierwsze lightowcy są heretykami. Traktując wybiórczo niespójną wizję świata wyznawanej oficjalnie religii, czynią ją jeszcze bardziej niespójną i zagmatwaną. Ale to ich sprawa. Tak jak pokazaliśmy wcześniej , dopóki pilot samolotu pasażerskiego nie próbuje sterować nim tak, jakby sterował pterodaktylem, może sobie wyobrażać, że leci na wielkim pterodaktylu – nieszkodliwe dziwactwo.  Przynoszą oni jednak pewien zysk (i to nie tylko ten materialny, ale przede wszystkim kulturowy!) osobom, środowiskom, instytucjom nastawionym bardziej fundamentalistycznie i mniej humanistycznie. W końcu oficjalne stanowisko Kościoła Katolickiego w kwestii dogmatów, prawd wiary zbudowanych na przestarzałych koncepcjach filozoficznych (zwłaszcza antropologicznych), oraz w kwestii bazującej na nich nauki społecznej, prawie wcale się nie zmienia. Tam wciąż kondom jest „sztuczną ingerencją” a człowiek ma wolną wolę, za którą będzie sądzony przez Stwórcę, mimo iż na Discovery co drugi program o ludzkim mózgu pokazuje, że świadomość ma bardzo niewielki wpływ na procesy decyzyjne a już na pewno nie jest „wolna” od uwarunkowań.

Jednak, pomimo, że fundamentaliści zazwyczaj niezbyt lubią heretyków, to figurowanie w oficjalnych statystykach wyznawców, dostarcza argumentu tak zwanej „woli większości” – Polska jest katolicka, grzmią… z ław sejmowych politycy, częściej nawet niż księża z ambon! I owszem, w Polsce, wg badania CBOSu[4] nad zmianami religijności Polaków, opublikowanego w kwietniu 2012 roku, aż 94,5 % badanych w 2012 roku osób, na pytanie o to jakiego są wyznania, odpowiedziało, że są katolikami. Prawie tyle samo osób określiło siebie w sumie jako osoby wierzące (w tym „po prostu” wierzące: 85%, głęboko wierzące: 9%). Ale z wiarą w poszczególne dogmaty jest już trochę inaczej – w 2012 roku, wiarę w istnienie grzechu pierworodnego deklarowało 63% badanych osób, w istnienie piekła zaś 56%, czyli reprezentatywnie dla niewiele ponad połowy mieszkańców tego kraju. Nawet, wydawać by się mogło, że najważniejszemu w chrześcijaństwie dogmatowi zmartwychwstania (zgodziłaby się z tym większość teologów a na pewno wszyscy oficjalni) daje wiarę zaledwie 63% respondentów! Jeśli spojrzymy na przekonania ludzi na temat związku moralności z religią, to zauważymy, że zaledwie 22% badanych, a więc nawet nie jedna czwarta, uważa zasady moralne katolicyzmu za najlepszą i wystarczającą moralność, a z kolei 42% uważa większość zasad moralnych katolicyzmu za słuszne, lecz nie ze wszystkimi się zgadzają, a ponadto te które są wg nich słuszne, nie wystarczają człowiekowi. Jeśli do tych 42% procent dodać 7%, dla których moralność religijna jest obca, ale niektóre zasady moralne katolicyzmu uważają za słuszne i 3% osób dla których moralność katolicka jest im całkowicie obca, to wyjdzie na to, że reprezentatywnie dla połowy obywateli naszego kraju, nie ma zgody na obowiązywanie moralności katolickiej w całokształcie.

Tak więc nawet gdyby demokracja wiązała się jedynie z wolą większości, argument niektórych prawicowych polityków, hierarchów kościelnych, czy medialnych bojówkarzy i tak byłby chybiony. Jednak w pojęciu demokracji mieści się jeszcze tzw. zasada poszanowania praw mniejszości. Na nią lubią się także powoływać osoby, które twierdzą, że są w tym kraju za wiarę „prześladowane” (czasami są to te same osoby, które powołują się także na wolę większości). Odniosę się do tego w dalszej części.

Wróćmy na chwilę do wierzących w wersji light. Oprócz tego, że nabijają statystyki Kościołowi, przeważnie chcą normalnie żyć. To znaczy mieć fajną, przyzwoicie płatną pracę. Dzieci, które dorastałyby w miarę bezpiecznym środowisku (w spokojnej dzielnicy, przyjaznej szkole). Dzieci, które miałyby szansę wyrosnąć na szczęśliwych dorosłych, mających fajną pracę, fajne relacje z innymi, mogących przyjemnie spędzać swój wolny czas i realizować pasje. Kiedyś telewizor, meble, mały fiat, dzisiaj sympatyczny, kolorowy świat. Godne pomsty do nieba?

Chyba tak, skoro podupadający w tej sielankowej wizji fanatyzm religijny, stara się wskrzesić dawne metody zasiewania w umysłach strachu, budząc w XXI wieku (!) siły ciemności – demony kultury. UWAGA: „Nadchodzi szatan!”, „Cywilizacja śmierci!”, „Filozofia gender!” Czai się w „młodzieżowej” muzyce, powieściach fantasy, a nawet w zabawkach twojego dziecka! Hello Kity, żegnaj rozumie… Wprawne oko zorientuje się, że to swego rodzaju polowanie na… nie, tym razem nie na czarownice, tylko na klienta. Czy ktoś z Was miał kiedykolwiek w ręku miesięcznik „Egzorcysta”? Błyszczący papier, krótkie, mocne tytuły drażniące czułe punkty, sugestywne ilustracje… zupełnie jak „Cosmopolitain”, „Playboy”, „Forbes”, „Wired”, czy inne pisma o modzie, kulturze, lifestyle’u.

Wiele wskazuje na to, że religia stara się zawzięcie konkurować z innymi formami kultury i sięga po wszystkie dostępne jej środki. Kościół nie posiada już tak olbrzymich wpływów politycznych jak kiedyś (choć w Polsce są one jednak jeszcze na tyle duże, że wiele osób doznaje z tego powodu realnej krzywdy), więc prowadzi podjazdową wojnę ideologiczną. Co w tym złego? Czy idea społeczeństwa otwartego, do której (przynajmniej w teorii) dążymy, nie zakłada stałej konkurencji różnych stylów życia, sposobów doświadczania świata, pomysłów na jego ulepszanie? Czy nie tak właśnie działa nauka? Owszem, ale jednocześnie z gry świadomie wykluczamy te elementy, które przeczą samej tej idei! Są to memy, prądy kulturowe (jakkolwiek by tego nie nazywać), które chcą zdominować rozgrywkę, zmienić jej zasady, wprowadzić monopol własnych. Czy nie tak właśnie dokonuje się porzucenie demokratycznego systemu w demokratyczny sposób? Głównie chyba z tego powodu jest u nas prawnie zabronione rozpowszechnianie treści kulturowych (włącznie z symbolami graficznymi) związanych z totalitarnymi ideologiami, jak faszyzm, czy komunizm.

Czy idee religijne są totalitarne? Dobre pytanie! Jeśli zawierają mem absolutnej „prawdy” (to nam Bóg ją objawił i w związku z tym tylko my możemy mieć rację) a do tego mem nakazujący rozprzestrzenianie tej „prawdy” i walki z siłami zła (Bóg chce, abyśmy przekazywali tę prawdę innym za wszelką cenę), to można być raczej pewnym, że tak. Z reguły religia nie ma zbyt wiele wspólnego z demokracją. Nawet w tekstach biblijnych cały czas mowa jest o „królestwie bożym” a nie o „bożej prezydenturze w demokratycznych niebiosach”. Do dziś widoczna jest w naszej kulturze religijnej nostalgiczna tęsknota za ustrojem monarchicznym – niektórzy wciąż próbują koronować Chrystusa na króla Polski, stawiają gigantyczny pomnik Jezusa Króla, koronują obrazy… Nic dziwnego, skoro Bóg w religiach monoteistycznych pojmowany jest jako władca absolutny. Niby daje ludziom pewną autonomię (chybiona koncepcja wolnej woli), ale i tak wszystko ma się ostatecznie dziać według jego zasad i planu! To nie wolność, tylko fatalizm.


Religia a etyka.

Czy coś jest zbożne bo się bogom podoba, czy też podoba się bogom, dlatego, że jest zbożne? To pytanie, które zadaje Sokrates Eutyfronowi w jednym z dialogów pokazuje, w jak rozpaczliwym położeniu jest osoba, która próbuje wywodzić etykę z religii. Badania z dziedziny psychologii ewolucyjnej i neurobiologii, zaczynają dostarczać nam coraz bardziej przekonujących odpowiedzi na pytanie skąd u ludzi wzięły się zachowania i przekonania moralne, bez odwoływania się do boskich prawodawców, wróżek i rogatych diabełków.[5] Niektóre teorie sugerują nawet, że religia w pewien sposób pasożytuje na moralności.[6] Idee religijne są niczym wszędobylski dyskutant, który wybiera się na każdą ważną konferencję tylko po to, aby sprzedać swoją książkę, mimo iż temat pracy może być czasem jedynie luźno powiązany z tematem dyskusji a sam akwizytor własnych poglądów, wykazuje średnie zainteresowanie debatą.

Być może dlatego wyznawcom light wydaje się, że religia niesie „pozytywne” treści moralne, jak „nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe”. Ale centralne zagadnienia etyki: szczęścia i cierpienia istot czujących – tu i teraz, w tym życiu! – nie były nigdy sednem moralności religijnej (pewien wyjątek stanowi buddyzm i to z pewnymi zastrzeżeniami). Najważniejsze zawsze jest posłuszeństwo i wypełnianie poleceń istoty najwyższej. Sprzeciw karany jest przez zazdrosnego Boga zazwyczaj śmiercią i plagami, a gniew jego dosięga przyszłych pokoleń. Kto robi w tym momencie wielkie oczy, niech poczyta Biblię! Nawet przykazanie miłości bliźniego pada z ust Jezusa dopiero po słowach, które nakazują w całości poświęcić się i podporządkować Bogu[7].

Fundamentalistyczne odłamy religii, będąc na straconej pozycji, jeśli chodzi o powszechne zainteresowanie mało sensownymi i słabo zrozumiałymi dogmatami, jeśli weźmiemy pod uwagę nawet przeciętną wiedzę współczesnego człowieka o świecie, starają się rozpowszechnić przekonanie o wyższości moralnej swojej tradycji. Przekonanie nie poparte żadnymi dowodami a krzywdzące i stygmatyzujące dla wielu osób („jesteś ateistą, to nie cofniesz się przed niczym”). Stąd też zapewne przeciętny katolik skłonny jest palnąć czasem coś w rodzaju: „Aaaa, mnie tam nie interesują teologiczne dyskusje, nie wiem za bardzo o co tam chodzi, to nie na moją głowę, po prostu żyję zgodnie z boskimi przykazaniami.”

Nie widzi jednak (ten katolik), że wraz z haczykiem „miłość bliźniego”, która nie potrzebuje żadnej religii, żadnego hipotetycznego nawet Boga, łyka te wszystkie przestarzałe i niedorzeczne konstrukcje myślowe, jak grzech pierworodny czy transsubstancjacja. A co gorsza razem z nimi także zamierzchłe formy organizacji życia społecznego, jak patriarchalizm i mizoginia (uprzedzenie do kobiet), czy obsesyjna kontrola zachowań seksualnych (np. masturbacja, homoseksualizm, współżycie przed sformalizowaniem związku). Ta specyficzna obyczajowość, którą religia nazywa moralnością, to nic innego, jak historyczny zapis sposobu organizowania życia przed setkami lat, wymyślonego i praktykowanego przez ludzi, którzy mieli zupełnie inną wiedzę i wyobrażenie o świecie, trochę inne problemy, oraz inną znajomość sposobów ich rozwiązywania.  Biorąc pod uwagę postęp nauki i technologii, to tak jakby w kwestiach etycznych wciąż na wszystkie problemy i konflikty stosować upuszczanie krwi!

Weźmy teraz naszego skałożercę, który oprócz tego, że młóci żwir, obsesyjnie namawia do tego innych lub nawet niepostrzeżenie dosypuje im piasku do pożywienia, uzasadniając to koniecznością dostarczania organizmowi składnika, na temat którego ma jedynie same spekulacje. Jednak twierdzi on, że doznał objawienia od latającej bryły granitu. Taki człowiek będzie powszechnie uważany za wariata. Ale jeśli zachowując resztki świadomości, przypadkowo usłyszy gdzieś o całkiem sensownej i dobrze zbadanej hipotezie, że pewne składniki mineralne są niezbędne dla funkcjonowania żywego organizmu, czy nie ucieszy się bardzo ów człowiek? Czy nie będzie z entuzjazmem rozgłaszał tego faktu, jako dowodu na potwierdzenie skuteczności skalnej diety? Mimo, że pomiędzy dostarczaniem pewnych ilości pierwiastka magnezu w „normalnym” pożywieniu a zajadaniem się bryłami dolomitu istnieje spora różnica.

Nawet jeśli jego agitacja przyczyniłaby się w jakimś tam stopniu do popularyzacji wiedzy o tzw. zróżnicowanej diecie (w co szczerze wątpię, chyba tylko na zasadzie dowcipu), to czy powinno się go brać na poważnie? Czy jego słowa będą równoważne słowom biologa, lekarza, dietetyka, który ma sprawdzone (a przynajmniej sprawdzalne) informacje odnośnie tego w jaki sposób pierwiastki te oddziałują na organizm, co powodują niedobory, bądź nadmiary, w jakich dawkach należy je przyjmować, aby zachować zdrowie?


Humanizm, prawa człowieka i wolność wyznania
           
Nie można zabraniać ludziom wierzyć, w co tylko zechcą (z pewnymi zastrzeżeniami, o których wcześniej wspomniałem) – to oczywiste, zresztą chyba nikt, poza dyktatorami w państwach totalitarnych, nie ma na to ochoty. Nie można również dyskryminować nikogo, ze względu na to, w co wierzy. To prawo każdy ma zagwarantowane przez konstytucję, która odnosi się w tym względzie do uchwalonej przez Ogólne Zgromadzenie ONZ w 1948 roku Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Ludzie mają również między innymi prawo do zrzeszania się, głoszenia swoich poglądów (o ile nie nawołują do dyskryminacji), uczestniczenia w obrzędach i życia zgodnie z własnymi normami obyczajowymi.
            
Jednak należy zwrócić uwagę na bardzo istotny fakt, że to ludzie mają prawa a nie światopoglądy! Poszczególni wyznawcy a nie kościoły, tradycje, książki, przypowieści, modlitwy, symbole, itp. Nikt nie ma prawa odmówić muzułmaninowi, katolikowi, czy hindusowi zarejestrowania działalności gospodarczej w naszym kraju, pomocy medycznej, dostępu do edukacji, tylko ze względu na to, że przynależy do jakiejś wspólnoty wyznaniowej. Powiem więcej, nikt nie powinien obrażać nikogo ze względu na to, w co wierzy (ani też na inne rzeczy) lub odnosić się do kogoś z brakiem szacunku. Nie można powiedzieć np., że ludzie, którzy wierzą w Boga są głupi. Nie polecałbym nawet tak myśleć. Zresztą badania nie potwierdzają, jakoby ludzie będący zwolennikami nieracjonalnych poglądów byli mniej inteligentni, czy też posiadali jakąkolwiek dysfunkcję mózgu (choć eksperymenty pokazują, że im więcej czasu poświęcamy na racjonalną analizę naszych przekonań, prędzej czy później pozbywamy się tych, które nie przystają do racjonalnej wizji rzeczywistości). Uważam, podobnie jak Michael Salomon-Schmidt, że ludzie są po prostu „zarażeni” pewną szczególną odmianą kulturowych wirusów.
            
Co innego poglądy, prawdy wiary, dogmaty, symbole religijne. Ich nie chronią żadne Prawa Poglądów, Prawa Symboli bo żadna powszechna Deklaracja Praw Światopoglądów nie została uchwalona. A przynajmniej nie obowiązuje, jako powszechne prawo. Mimo to ciągle spotykam ludzi, którzy mylą te dwie kwestie. Czują i wypowiadają się w podobnym tonie, że „ich poglądy są dyskryminowane”. Ależ tak – nie mogę, nie chcę i nie mam nawet racjonalnych podstaw do tego by nazywać Ciebie głupim, ale mogę jednak powiedzieć, że wierzysz w głupie rzeczy. Wiem, że wyzwala to w Tobie nieprzyjemne uczucia. Ale to nie znaczy, że ja je w jakiś sposób obrażam! To tak samo, jakbym upierał się, że instruktor nauki jazdy obraża moje uczucia bo mówi mi, że nie nauczyłem się jeszcze jeździć zgodnie z przepisami. Owszem, mogę poczuć się źle z tego powodu, mogę być smutny, zły, zawstydzony... Inaczej gdyby wyzwał mnie od matołów. Tak samo ateiści, racjonaliści mogą powiedzieć, że idee religijne są obrazą dla rozumu i uczuć, jakimi darzą „swój” rozum!
            
Czy skoro światopoglądy nie mają specjalnych przywilejów, są pozbawione szczególnych praw, oznacza to, że wszystkie one są równouprawnione? Nie. Jest wiele ustrojów politycznych, które mogą z powodzeniem funkcjonować, nawet dziś w niektórych częściach świata, ale nie wszystkie w jednakowy sposób zaspakajają potrzeby jednostek. Czy chcielibyście mieszkać w Korei Północnej? Jest też wiele sposobów myślenia o rzeczywistości, ale nie wszystkie (a w zasadzie tylko nieliczne) prowadzą do pojawienia się nowoczesnych leków, szczepionek, protez zastępujących różne części ciała, których brakuje nam czasem z powodu wypadków lub wad genetycznych. Mimo, że nie ma żadnej metafizycznej konieczności – żadna nadrzędna, inteligenta istota nam o tym nie mówi – przeciętni ludzie (do których ja się zaliczam i myślę, że wielu katolików, a nawet muzułmanów w wersji light), czerpią niemałe korzyści z życia w demokratycznym państwie. Już na pewno olbrzymia większość z nas używa telefonów komórkowych, kuchenek, komputerów a w sklepach kupujemy wszyscy masowo produkowaną żywność. Nawet fundamentalista, który nienawidzi „rozpasanego moralnie Zachodu”, korzysta z jego dóbr i przywilejów!
            
Myślę, że osoby, do których moje słowa są skierowane, nie chciałyby rezygnować z demokracji, Praw Człowieka, czy z możliwości wizyty u lekarza w przypadku, gdy ktoś z nas poważnie zachoruje. Dlatego też idee demokracji, Praw Człowieka i krytycznego racjonalizmu, jako podstawowego założenia metody naukowej, powinny być celowo faworyzowane! I dlaczego nie miałyby one dotyczyć wszystkich dziedzin życia? Nie tylko praw politycznych, czy technologii, ale także etyki, która właśnie łamie swój opór i poddaje się wreszcie naukowemu dyskursowi?

A co z różnymi kulturami? Czy mamy obowiązek je szanować? Jeszcze raz powtórzę – NIE, jeśli ich zasady godzą w podstawy kultury, o których pisałem w poprzednim akapicie. Gdyby ktoś uważał  powyższe zdanie za kontrowersyjne lub za przejaw zachodniego imperializmu, niech przeczyta o wyrokach sądowych, które zapadały w ostatnich latach w Niemczech i we Włoszech, a o których dowiedziałem się z książki Salomona-Schmidta:
„Na początku 2007 roku Niemka marokańskiego pochodzenia wniosła do sądu rodzinnego we Frankfurcie nad Menem pozew o przyspieszony rozwód, uzasadniając to tym, że mąż, z którym od roku żyje w separacji, grozi jej i znęca się nad nią. Sędzia uznała podanie za bezpodstawne, powołując się na przynależność powódki do kręgu kulturowego, w którym mężczyzna ma prawo wymierzania kobiecie kary cielesnej. […] W sierpniu 2007 roku we Włoszech zapadł wyrok […] zezwalający muzułmaninowi bić własną córkę za to, że w środku Europy, zamiast trzymać się islamskich obyczajów, zachowuje się w stylu zachodnioeuropejskim – Fatima R. wyszła z chłopakiem na spacer. Ojciec dziewczyny przywiązał ją za to do krzesła i uwalniał tylko wtedy, gdy on sam lub jego synowie mieli ochotę… spuścić jej lanie. Córka złożyła na ojca doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Mężczyzna został skazany w pierwszej instancji, jednak po jego odwołaniu się od wyroku uniewinniono go ze względu na prawo islamu.”[8]

Czyż nie wieje grozą? Gdy ktoś krytykuje islam – na całym świecie podnoszą się głosy oburzenia. Za opublikowanie karykatur Mahometa można stracić życie! Gdy krytykuje się chrześcijaństwo, a nawet gdy przecież wcale nie krytykuje się chrześcijaństwa ani katolicyzmu jako takiego, a jedynie poczynania instytucji Kościoła Katolickiego, jak w głośnej ostatnio w Polsce sprawie z pedofilią – także odzywają się głosy oburzenia. „To atak na Kościół!” Nie wiem, czy uzasadnioną, racjonalną krytykę można uznać za atak, ale jeśli znajdą się tacy, którzy tak uważają, to odpowiem im: mamy do tego prawo. Aby bronić Praw Człowieka, a szczególnie Praw Dziecka, mamy prawo przypuścić zmasowany atak, maksymalizując siłę rażenia poprzez media. Tak, jak każdy ma prawo krytykować partie polityczne, urzędy, ustawy, podatki, prywatne koncerny, ceny paliw, działalność mediów i stowarzyszeń. Nie ma „świętych krów”, poza demokracją i Prawami Człowieka. Tak, jak nie ma czegoś takiego, jak obraza uczuć religijnych, ani formalnie państwa wyznaniowego u nas. Kto tego nie rozumie bądź nie uznaje, może się wyprowadzić do Iranu albo do Watykanu – jego wybór.




[1] Sam Harris, Koniec Wiary, s. 56-88
[2] Jeśli ktoś twierdzi, że Bóg nie żąda takich rzeczy od ludzi bo jest dobry i jednocześnie uważa, że Biblia jest boskim przekazem, niech zapozna się z przypowieścią o Abrahamie i jego synu Izaaku. To, że tak naprawdę Izaak nie zginął z ręki ojca (Anioł w porę powstrzymał Abrahama) nie umniejsza wagi argumentu. Czy Bóg, który jest rzekomo dobry, może żądać od człowieka czynów, które są złe, krzywdzące?
[5] Patricia S. Churchland, Moralność mózgu. Co neuronauka mówi o moralności.
[6] Pascal Boyer, I człowiek stworzył bogów, s. 113
[7] Mk 12, 28b-34
[8] Michael Salomon-Schmidt, Poza dobrem i złem, s. 151

piątek, 10 maja 2013

Dlaczego nie chcę być katolikiem ani chrześcijaninem? Cz. 2

Moralność a religia

Osoby wierzące, z którymi rozmawiałem na ten temat, twierdzą, że „gdyby nawet Boga nie było, to trzeba  go wymyślić” bo, ich zdaniem, ludzie by się od razu nawzajem pozabijali. Z badań naukowych nad ewolucją ludzkich zachowań płyną zupełnie odmienne wnioski. Żeby nie być gołosłownym, posłużę się cytatami:

Nasza ewolucja gatunku istot współdziałających stanowi wystarczające wyjaśnienie psychologii rozumowania moralnego oraz sposobu, w jaki dzieci i dorośli wyobrażają sobie moralny aspekt czynów. Nie potrzebujemy żadnych odrębnych wyobrażeń istot nadprzyrodzonych, żadnego odrębnego systemu nakazów i zakazów, żadnego wzoru do naśladowania. Jednak skoro dysponujemy wyobrażeniami istot nadprzyrodzonych, mających dostęp do informacji strategicznych, wyobrażenia te stają się tym bardziej pociągające i przydatne, że można włączyć je bez trudu do rozumowania moralnego, które i tak by istniało. W ten sposób idee religijne w pewnym sensie pasożytują na intuicjach moralnych.[1]

Głos w tej sprawie zabrał także znany polski neurobiolog, prof. Jerzy Vetulani, który w ten oto sposób streszcza związek religii z moralnością: Teoria „lewopółkulowego interpretatora” - układu, tłumaczącego nam racjonalnie rzeczy niewyjaśnione, sugeruje, że normy etyczne i moralne, wytworzone w procesie ewolucji, były wcześniejsze, niż wierzenia religijne, a te ostatnie powstały właśnie dla racjonalizacji naszej moralności.[2] A więc jak najbardziej się zgadza: nie zabijam, nie kradnę, nie wierzę!

Dodam, że mowa tutaj o moralności lub etyce, którą religia jednak zbyt często myli z… obyczajowością. Turiel wykazał, że już w wieku trzech, czterech lat dzieci intuicyjnie wiedzą, że źle jest bić innych, bez względu na to, czy jednoznacznie tego zakazano. Natomiast krzyki podczas lekcji są złe tylko wtedy, kiedy została wyrażona wprost prośba o ciszę. Nieco starsze dzieci (cztero- albo pięcioletnie) również mają wyraźne intuicje co do hierarchii rożnych rodzajów naruszania zasad. Czują, że kradzież długopisu nie jest tak naganna jak bicie innych. Z tego samego powodu hałasowanie podczas zajęć przedszkolnych to tylko drobne naruszenie umownej zasady, natomiast noszenie spódnicy przez chłopca to pogwałcenie jednej z ważniejszych konwencji społecznych. Jednak dzieciom łatwiej wyobrazić sobie rewizję podstawowych norm społecznych (na przykład świat, w którym to chłopcy musieliby nosić spódnice) niż zmianę pomniejszych zasad moralnych (sytuację, w której kradzież gumki byłaby normalna).[3] Lub na przykład molestowanie seksualne. No właśnie, dlaczego nawet dziecko potrafi sobie to wyobrazić, ale już nie biskup sugerujący, że homoseksualizm (jako nieakceptowana przez fundamentalistów religijnych norma społeczna) jest większym problemem od pedofilii (norma moralna – wywołujemy u kogoś realne cierpienie)?[4]

Osobiście nie twierdzę, że nie potrzeba ludziom etyki, która streszczałaby nasze wrodzone intuicje moralne i która przenosiłaby nasze współczucie na osoby, z którymi nie mamy i nie będziemy mieć nigdy bezpośredniego kontaktu. Np. na całe społeczeństwo, na ludzkość - idea braterstwa, tolerancji (oczywiście z wyjątkiem dla tych którzy z gruntu nie są tolerancyjni), praw człowieka, wyrównywania szans ekonomicznych, pomocy mniej uzdolnionym, chorym i wykluczonym. A nawet na inne gatunki zwierząt. Ale nie ma żadnej konieczności angażowania w to bajkowych postaci. Równie dobrze moglibyśmy wmówić ludziom, że mają się "dobrze" zachowywać bo patrzy na nich papa smerf. Ale po co? Nie lepiej, jeśli jej sens będzie dla wszystkich zrozumiały i racjonalnie umotywowany? Aby taka etyka nie wychodziła poza rzeczywiste, podstawowe potrzeby ludzkie, wyłącznym kryterium powinna być dla niej bezpośrednia krzywda, jakiej może doznać jednostka - pozbawienie życia (zabójstwo), wolności osobistej, mienia (kradzież), uszczerbek na zdrowiu (przemoc). Granicą wolności dla mojej pięści, jest twarz drugiego człowieka, oczywiście z wyjątkiem obrony własnej, czyli sytuacji gdy czyjąś pięść znajdzie się przed naszą twarzą - nadstawianie drugiego policzka jest passe. Nie wyklucza to oczywiście istnienia ciągłych konfliktów interesów - tacy jesteśmy. Ale wierzę, że jesteśmy także w stanie zrezygnować z niektórych, zbyt kosztownych dla psychiki większości z nas, dróg ich rozwiązywania (bestialstwo, ludobójstwo).

Dlaczego nie chcę być katolikiem, ani nawet żyć w tej tradycji, jak spora część moich rodaków, którzy od dawna nie wierzą lub w ogóle ich to nie obchodzi i nigdy nie obchodziło, ale ochrzcić dzieci muszą bo co na to rodzina, znajomi? Odpowiedź jest dla mnie jasna: ta tradycja, ten sposób widzenia świata, to podejście do życia podstępnie zatruwa i niszczy umysł. Wiem to z doświadczenia. Pod płaszczykiem miłości bliźniego nie rzadko kryje się nietolerancja, antysemityzm i homofonia, zbiorowa paranoja, pragnienie zysku i władzy, dogmatyczne podejście do ludzkich problemów. Niektórzy pewnie uważają, że nie mam prawa w ten sposób mówić bo to obraża ich uczucia religijne a zresztą, co ja mogę wiedzieć? Otóż mam prawo! Wychowałem się w rodzinie religijnej aż do bólu, czytałem niegdyś biblię częściej niż ojciec Rydzyk i cała rodzina Terlikowskich razem wzięta, w moim domu rodzinnym często przebywali księża. Niech sobie żyją jak chcą, ale swoje krucjaty niech prowadzą w Watykanie albo na księżycu.



Moi najbliżsi mawiają czasem, że Bóg jest dla tych, którzy go szukają. Szukałem, nie znalazłem i dobrze mi z tym! Także w samej koncepcji osobowego Boga nie znalazłem nic koniecznego i przydatnego dla życia. Pozbywam się balastu, jakim obciążyła mnie religia, wdrukowując mi w umysł swoje schematy myślenia, postrzegania. I wiecie co? Wreszcie zaczynam czuć się szczęśliwy, zmniejszyła się moja skłonność do depresji i wybuchowych reakcji! Nie zauważyłem też, żebym był mniej uczciwy, miał mniejszy opór przed podrzynaniem innym gardeł i napadaniem na banki. Przeciwnie, żyję lepiej z ludźmi bo lepiej mi się z nimi rozmawia. Lepiej mi się z nimi rozmawia bo jestem radośniejszy i zamiast mówić im jacy mają być i czego jakieś bóstwo od nich oczekuje, staram się ich poznać i zrozumieć. Żałuję jedynie, że gdy byłem dzieckiem i siłą rzeczy nie miałem nic do powiedzenia, dokonano za mnie wyboru. Ludzie religijni, posługując się zabawnie archaicznym językiem, mówią o czymś takim, jak „dawanie świadectwa”. To właśnie moje świadectwo!

środa, 8 maja 2013

Dlaczego nie chcę być katolikiem ani chrześcijaninem? Cz. 1


Pomijając, że zwyczajnie nie wierzę w nadnaturalny wymiar historii o Jezusie – według mnie żył sobie ok. 2000 lat temu pewien filozof o takim imieniu, został zamordowany (współczuję, ale to było dawno temu) za głoszenie pewnych poglądów a ludzie stworzyli z tego legendę na której wyrosła, mająca olbrzymie wpływy polityczne i ekonomiczne, znana chyba wszystkim sekta  - to nie chcę, aby mocno ubarwione interpretacje i spekulacje odnośnie tego zamierzchłego wydarzenia, nadal miały jakiś znaczący wpływ na moje życie. Nie podoba mi się ten sposób patrzenia na świat i to jak wpływa on na jakość życia i koleje losu. Mojego losu.

Nie twierdzę przy tym, że wszyscy katolicy muszą być beznadziejni. Znam kilku naprawdę fajnych i życzliwych, którzy mają widoczną jedną wspólną cechę – stronią od fundamentalizmu. Myślę jednak, że najczęściej jest to zasługa przypadku, w myśl zasady: dobrego karczma nie zepsuje, złego kościół nie naprawi. Ten ostatni jednak zepsuć życie potrafi, pomimo frazesów, które powtarza o jego obronie. Biorąc pod uwagę doświadczenia ze sobą, oraz historię innych osób, wiem, że to, co dobre, piękne i witalne w człowieku, akurat dogmatyczna, doktrynalna religia instytucjonalna jest w stanie bez żadnych skrupułów zdeptać. I nie jest żadną tajemnicą, że nie raz robiła to w sposób brutalny i na masową skalę. Jak każda ideologia, także te, które posiadały bardzo wiele cech podobnych do religii – nazizm i stalinizm ze swoimi symbolami, obrzędami, mitologiami, itp.

Wychowałem się w katolickim domu, w rodzinie, gdzie kwestia wiary i religii miała i nadal ma ogromne znaczenie, gdzie wyjście do kościoła jest centralnym wydarzeniem tygodnia a na stole zawsze leży kilka numerów Gościa Niedzielnego. Był czas, kiedy w okresie dorastania i ja poddałem się temu klimatowi. Na szczęście dla mnie, posiadam tak bardzo znienawidzoną przez wszelkiej maści inkwizytorów i apologetów umiejętność krytycznego wątpienia, oraz zainteresowanie światem, zwłaszcza widzianym przez pryzmat nauk przyrodniczych.

Nie twierdzę, że pozjadałem wszystkie rozumy. Mam jednak wrażenie, że to ludzie wierzący zachowują się tak, jakby połknęli umysł Boga bo z takim przekonaniem i znawstwem rozprawiają o jego woli. Oczywiście tylko gdy chodzi np. o homoseksualizm, In vitro, prezerwatywy, itp. Gdy zaś chodzi np. o kwestię zła i cierpienia w świecie, stworzonym ponoć przez najdoskonalszą istotę, to albo karmią naiwnych bajeczkami o rogatych diabełkach, demonach drzemiących w Harrym Potterze i ponoć także w Hello Kitty. Albo, gdy im ktoś łaskawie zwróci uwagę, że trzęsienia ziemi, powodzie, susze, meteoryty, itp., nie mogą przecież mieć nic wspólnego z wolną wolą, która zeszła na manowce, zasłaniają się właśnie tajemniczym boskim planem. Ma on nadawać sens każdemu wydarzeniu, w którym trudno go dostrzec. A zatem podwójny standard: w kwestiach, które służą do walenia innych po głowie religia wie ponoć, czego Bóg chce, w kwestiach problematycznych, zasłania się opatrznością.

Nie uważam się za eksperta od wszystkiego, jak kapłani w naszym kraju, ale każdy może sprawdzić czy ma na prawdę do czynienia z ekspertem w jakiejś dziedzinie – można zadawać mu pytania i  zorientować się czy jego wytłumaczenie zjawisk jest jasne czy mętne, lecz najlepiej poprosić go o to by pokazał nam to o czym mówi, dał przykład… Przeciwnie, jestem osobą, która nie wiedziała za bardzo w jaki sposób radzić sobie ze światem, z życiem.

Cierpię na deficyt uwagi, co utrudniało mi do tej pory realizację jakichkolwiek złożonych celów w życiu. Odkryłem to w sobie (i przede wszystkim zweryfikowałem u lekarzy) dopiero kilka lat temu. Jako dziecko nie miałem świadomości, że przyczyniło się do wielu moich niepowodzeniem. Miałem za to w sobie poczucie, że każda moja słabość, porażka, niedostosowanie to „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”…


Religia a podświadomość

Zdumiewające, w jaki sposób doktryna i tradycja chrześcijańska (i nie tylko) traktuje całą paletę ludzkich doświadczeń, przeżywanych emocji, pojawiających się w życiu potrzeb, czy trudności. Oczywiście w pewnym sensie je dostrzega, lecz jednocześnie zamyka w zupełnie bezużytecznych dla nas, topornie wyciosanych schematach. Na przykład oddzielając sferę biologiczną, a w szczególności zaś naszą seksualność, od reszty tego kim jesteśmy. Oddzielając duszę , w znaczeniu nieuwarunkowanej woli, od fizycznych procesów zachodzących w naszym ciele i całym naszym otoczeniu (Świat). Jednocześnie wyrzucając poza ludzki umysł, poza sferę psychiki to, co stanowi jej integralną część – sferę podświadomości. Stąd najprawdopodobniej bierze się przekonanie o istnieniu diabłów, demonów, jako odrębnych bytów, które jednak znikają po podaniu leków przeciwpsychotycznych a nie po skropieniu wodą święconą…

Moi rodzice, jakkolwiek wiem, że mnie na swój kaleki sposób bardzo kochają (i nie twierdzę, że są tylko/jedyną przyczyną wszystkich przykrości, jakie mnie w życiu spotykały), wychowywali nas w specyficznym klimacie, w którym tzw. dorośli niewiele uwagi poświęcali skutecznym i konstruktywnym sposobom radzenia sobie z trudnymi emocjami, trudnościami poznawczymi, czy sposobom budowania poczucia własnej wartości. Za to zbyt dużo czasu zmarnowali na wpajanie nam abstrakcyjnych reguł i zasad, które jakoby miały pochodzić od Boga.  Aby były one przez nas zapamiętane i przestrzegane, sankcjonowali je bronią atomową ludzkiej psychiki – wywoływaniem poczucia winy i grzechu: „Jak jesteś niegrzeczny do mamusi, to smucisz Bozię, która wszystko widzi”, „Mamusia cierpi przez ciebie, że nie chcesz tego zjeść”, „Bozia cierpi przez ciebie, że sprawiasz zawód mamusi”. Problemy w szkole i z rozkojarzeniem podczas wykonywania codziennych czynności próbowali zaś rozwiązać za pomocą strachu, wstydu: „Chcesz być głąbem?”, „Powiem księdzu/twoim przyjaciołom jak się zachowujesz”. Ich największy sukces – nie kradnę i nie morduję, zdałem maturę. Czego chcieć więcej?

To jest właśnie sposób, w jaki religia „wychowuje”, tzn. podporządkowuje sobie ludzi. Za pomocą strachu przed bożym gniewem (potopy, plagi egipskie, bombardowanie Sodomy i Gomory), przed pośmiertnymi męczarniami w ogniu piekielnym. Także, a przede wszystkim w chrześcijaństwie, za pomocą wywoływania w owieczkach poczucia winy. W końcu Jezus cierpiał przecież za TWOJE grzechy! Wyobraźmy sobie małe, zlęknione dziecko, któremu rodzic albo ksiądz mówi: „To przez ciebie przybili Jezusa gwoździami do drewnianej belki a potem wbili mu ostry kij w bok jego brzucha. Bardzo go przy tym bolało a krew wylewała się z jego ran. To przez ciebie.” Jakie ono będzie miało po tym sny?! Nie ważne… ważne, że będzie przez całe życie świadomie lub częściej podświadomie pragnęło, aby Bóg przebaczył mu tamto, wszczepione do jego głowy, fałszywe przewinienie.  A jaka instytucja posiada monopol na zbawienie?

Koncepcja zbawienia jest doskonałą formą marketingu. Najpierw stwarzasz sztuczną potrzebę, np. usunięcia jakiejś nieistniejącej przeszkody – w tym przypadku będzie to tzw. grzech pierworodny, który zupełnie kłóci się z naszym zdroworozsądkowym pojmowaniem winy i sprawstwa: „jestem winny bo się urodziłem, mimo iż nic jeszcze nie zrobiłem”. Potem wzmacniasz ją za pomocą brutalnych, sugestywnych obrazów, odwołujących się do naszych najbardziej pierwotnych instynktów, emocji. Nie trzeba przy tym daleko szukać bo Biblia obfituje w tego typu makabryczne historie i sceny. W podobny sposób brukowce przyciągają do siebie swoich czytelników.

Następnie oferujesz zbawienie, czyli zaspokojenie potrzeby, którą sam wymyśliłeś. Jednym z naszych najbardziej pierwotnych instynktów, jest niewątpliwie instynkt przetrwania i związane z nim pragnienie nieśmiertelności, lęk przed unicestwieniem. Choć religioznawcy mają wątpliwości co do tego, czy sam Jezus mógł pojmować zbawienie także jako dostatnie życie po śmierci, to niewątpliwie obiecuje się je jako nagrodę za lojalność wobec jego marki.

Znam kilka osób, tzw. postępowych, katolików w wersji light, z którymi się przyjaźnię i z którymi lubię rozmawiać. Twierdzą oni, że spora część treści zawartych w Biblii albo w doktrynie, jest tylko metaforą (mało kto już chyba dzisiaj wierzy, że świat został stworzony w 7 dni, prawda?). Swoją drogą nigdy nie potrafią podać jakiegoś obiektywnie zadawalającego kryterium, które jasno określa co jest tą tylko-metaforą a co nie. Zgadzają się na możliwość różnych interpretacji, ale nie potrafią uzasadnić, dlaczego ich ma być prawdziwa i czy w ogóle może jakaś być (to temat na osobne przemyślenia, którymi być może się kiedyś podzielę). I tak np. grzech pierworodny jest ich zdaniem tylko wskazaniem na niedoskonałą, czyli skłonną także do czynienia zła, ludzką naturę. Jakkolwiek różnie, często zupełnie nonsensownie, rozumieją pojęcie natury (o tym też kiedyś chciałbym powiedzieć kilka słów). Ale tego, co mówią, nie da się przecież pogodzić z wieloma prawdami wiary, dogmatami, a zwłaszcza z koncepcją grzechu i zbawienia, która jest oficjalną wykładnią teologiczną Kościoła Katolickiego. Nie ma metafizycznego grzechu, nie ma potrzeby przybijania Boga do krzyża…


Duchowość a religia

Instytucje i doktryny religijne żerują na czymś, co nazywam duchowością. W pojęciu, którego używam, duchowość bierze się z pragnienia rozwoju, samodoskonalenia we wszystkich aspektach, na jakie nasz aparat poznawczy podzielił rzeczywistość (ciało, emocje, intelekt), bierze się z pragnienia zmiany całego wymiaru naszego życia (zaczynając od zmiany jego postrzegania) na bardziej nam odpowiadający, stwarzający warunki do przeżywania większego szczęścia. Duchowość to świadome dostrzeganie tego pragnienia i stan towarzyszący działaniom nakierowanym na jego realizację. Duchowość to nadawanie życiu sensu (własnego) i dążenie do twórczej zmiany tak, aby żyło nam się w poczuciu szczęścia i spełnienia.

Dla niektórych brzmi to pewnie trochę jak pochwała egoizmu, do którego w jakimś ograniczonym zakresie także mamy prawo – korzyść własna jest wszak jedną z najsilniejszych sił napędowych ewolucji. To byłoby jednak olbrzymie nieporozumienie, gdyby dosłownie tak to interpretować! W rzeczywistości przy osobistym dążeniu do szczęścia trudno jest nie uwzględnić faktu, że nie jesteśmy sami na tym świecie, że żyjemy wśród ludzi, w wielkiej sieci powiązań ze wszystkimi stworzeniami, w olbrzymim ekosystemie. Ale jak pokazuje praktyka, aby kochać innych, najpierw trzeba nauczyć się kochać i akceptować siebie. Wszak trudno podarować komuś coś, czego samemu się nie posiada. Ludzie którzy na siłę chcą uszczęśliwiać innych, zazwyczaj właśnie żyją w pogardzie dla siebie, swoich ludzkich pragnień i ograniczeń. Moralizatorzy pragną „zmieniać” (a raczej unieruchamiać) świat nie dlatego, że go kochają, tylko dlatego, że nim gardzą. Z jakichś powodów nie widzą też, że być może powinni zacząć od siebie.

Tymczasem religia wywraca wszystko do góry nogami. Zobaczmy jak wypada ona w bezpośrednim porównaniu z duchowością. Duchowość pragnie zmiany, zaś religia kurczowo trzyma się status quo, np.  tradycyjnej wizji organizacji społeczeństwa (role płciowe, model rodziny) i funkcjonowania władzy (hierarchia kościelna, wpływ na władzę państwową). Zawsze zastanawiało mnie dlaczego katolicy w naszym kraju tak bardzo chcą, aby Chrystus na pomnikach nosił koronę, był królem Polski, choć monarchia to dość przestarzała forma ustroju politycznego a Polska już dawno nie jest królestwem? Dlaczego np. nie prezydentem albo premierem? Zresztą ponoć sam Jezus stwierdził, że królestwo jego nie jest z tego świata... Teraz już rozumiem – to typowa (i swoją drogą bardzo ludzka) tęsknota za dawnymi, wyidealizowanymi przez nasze umysły, ponoć „lepszymi” czasami. Ale taką nostalgię można zaspokoić słuchając kompozycji Chopina, czy oglądaniem obrazów Matejki. Zdecydowanie jednak nie nadaje się do budowania na jej fundamencie przyszłości.

Z tym wiąże się także jednostronne postrzeganie przez religię współczesnego świata jako mrocznego miejsca, złego i zepsutego, „odwróconego od Boga”. Co bardzo intrygujące, „działanie zła” bogobojne owieczki dostrzegają przede wszystkim w cywilizowanej części świata (tzw. „zgniły Zachód”), stabilnej politycznie i względnie dostatniej a nie w regionach, gdzie, pomimo tego (a może po części właśnie dlatego?), że ludzie są bardzo religijni, toczą się nieustanne wojny, panują krwawe reżimy, ludzie cierpią głód i nędzę, gdzie szerzą się groźne epidemie chorób a brak jest opieki medycznej. Także najbardziej religijne tkanki w społeczeństwach zachodnich, jak np. w USA, są motorem wojen i podbojów. Gdy jeszcze kilka lat temu zdarzało mi się pójść do kościoła lub gdy jeszcze sporadycznie czasem tam trafiam (śluby, pogrzeby, rocznice, jubileusze rodzinne) albo gdy czytam w prasie to, co mówią księża, najczęściej tematem ich kazań są „trudne czasy”, „upadek moralny współczesnego człowieka”, „dzisiejszy świat jest zły bo żyje bez Boga”. Denerwował mnie zawsze ten pesymizm a że moje neuroprzekaźniki mają tendencję do wywoływania u mnie stanów depresyjnych, wolę unikać religii także ze względów zdrowotnych.

Nie twierdzę przy tym, że wszystko na świecie jest cacy i nie ma globalnych zagrożeń, jak kwestie ekologiczne czy ekonomiczne, konflikty zbrojne, itp. Jednak z pewnością nie in vitro i nie homoseksualizm. Ale niech ci, którzy uważają, że sto lat temu w naszym kraju było lepiej tylko dlatego, że Polska była bardziej katolicka, porównają np. statystyki umieralności noworodków z roku 1900 i roku 2000. Swoją drogą, to czemu Bóg dopuszczał do tego, żeby ginął niepowtarzalny potencjał genetyczny, jakim jest, i tu już zapewne prawie wszyscy się zgodzą, narodzony człowiek? Niech też porównają poziom ubóstwa i edukacji w dawnej galicyjskiej wsi do czasów współczesnych. Od prawie 70 lat, co się w okresach naszego kraju (i nowożytnym świecie) nie zdarzało, nie ma w naszym kraju wojny, od ponad 20 żyjemy w państwie, w którym teoretycznie każdy ma prawo żyć według własnych przekonań i wartości. O czym oni w takim razie bredzą? Jak już wcześniej pisałem, nie ma Sprite’a, nie ma pragnienia. Mniej lęku, mniej religii i odwrotnie – mniej religii, mniej dręczących nas wizji końca świata a więcej ochoty do życia i kształtowania go w sposób twórczy.

piątek, 25 stycznia 2013

Partnerstwo władzy nie po drodze!



Wczoraj odbyła się w Sejmie debata o związkach partnerskich. Słuchając wypowiedzi p.osłanek i p.osłów tzw. prawicy, ich pseudofilozoficznych nonsensów, mocno się przeraziłem i długo nie mogłem po tym zasnąć. Może się wydawać, że kwestia związków partnerskich bezpośrednio mnie nie dotyczy, ponieważ żyję w szczęśliwym małżeństwie (mam nadzieję, że moja żona też). Przeraziło mnie jednak, po pierwsze, że ludzie, których rolą jest jedynie zapewnienie nam stabilnych i bezpiecznych warunków do życia mówią nam jak powinniśmy a jak nie powinniśmy żyć! Po drugie, równie przerażające, z ich argumentami nie da się polemizować  – są tak absurdalne, jak dialog muchy z nietoperzem o dziełach Picassa.

Weźmy na początek wypowiedź posła Tadeusza Woźniaka: „Homoseksualizm od wieków uważa się za poważne zepsucie. Propagatorzy homoseksualizmu podjęli podstępną próbę zrównania związków homoseksualnych z heteroseksualnymi” (cyt. za gazeta.pl). Pomijając już to, że ustawa nie dotyczy jedynie związków homoseksualnych, na usta ciśnie mi się taka oto odpowiedź dla posła Woźniaka: Panie p.ośle, przez całe wieki Ziemię „uważało się” za płaską. Przez całe wieki „uważało się” też, że upuszczanie krwi jest lekiem na wszystkie choroby… Nie bardzo też rozumiem o co panu chodzi z tym zrównywaniem. Domyślam się, że chodzi o zrównywanie praw (bo jak zrównać związki? walcem drogowym?). Ale przypominam, że żyjemy w demokratycznym państwie, w którym to konstytucja gwarantuje równość obywateli wobec prawa.

Oo, to jest mocno intrygujące: „Dekalog jest podstawą dla wszystkich prawników. Tam jest napisane: Nie pożądaj żony bliźniego swego, a nie partnera swego” (Kazimierz Ziobro, cyt. za gazeta.pl). Popatrz… a ja naiwnie myślałem, że podstawą dla prawników jest ustanowione i skodyfikowane prawo. Hmmm, to może pozbądźmy się wszystkich kodeksów – karnego, cywilnego, drogowego… ba!, na cholerę nam konstytucja? Od dziś na każdym wydziale prawa studenci powinni wkuwać biblię na pamięć! Boję się tylko, że skończy się to przywróceniem kamienowania. O pozytywizmie prawniczym chyba ten Ziobro nie słyszał a podobno takie trudne te studia są.

A teraz moje ulubione, zacytuję tylko fragment bo reszta to już jakiś kompletny bełkot: „Zjawisko związków jednopłciowych jest sprzeczne z naturą.” (Krystyna Pawłowicz za gazeta.pl). Co to znaczy, że coś jest „zgodne” z naturą? Przecież wszystko, co się w niej wydarza, każde zdarzenie, jakie miało miejsce we Wszechświecie, czy to w skali planetarnej, czy biologicznej jest zgodne z naturą bo inaczej by się ono nie wydarzyło! Jeśli się wydarzyło, to przecież w naturze, co nie? Bo gdzie indziej?

Nie istnieją też jakieś konieczne, niezmienne „prawa” natury – wszystko, co jesteśmy w stanie stwierdzić przez obserwację świata, to że w przyrodzie mają miejsce pewne powtarzalne sytuacje, „nawyki”. Np. to, że jabłko spada na ziemię. Ale nie zawsze tak musi być. Fizycy dopuszczają możliwość istnienia Wszechświatów, w których mogą obowiązywać zupełnie inne „nawyki przyrody”. Zresztą można powiedzieć, że homoseksualizm (choćby istniał tylko u ludzi) jest takim „nawykiem przyrody” w naszym świecie, tylko nieco rzadszym.

Potocznie przez „prawa natury” rozumiemy więc pewne regularności, schematy (modele) które są umowne – nasz umysł je wyróżnia (tworzy i nakłada na rzeczywistość) z pośród innych możliwych. Ale np. układ nerwowy nietoperza wyróżnia już nieco inne. Koncepcja praw naturalnych to jedno wielkie filozoficzne nieporozumienie. Jeśli ktoś jest tym szerzej zainteresowany, polecam sięgnąć na początek do Davida Hume’a.

Na koniec coś, z czego mało nie umarłem ze śmiechu, pomimo że wciąż byłem i jestem przerażony głupotą i fanatyzmem płynącym z tych wszystkich wypowiedzi. W zasadzie to był trochę taki śmiech pomieszany z lękiem. Uwaga… „Nie ma przecież wątpliwości, że pomiędzy dwoma mężczyznami albo dwiema kobietami może istnieć jedynie przyjaźń, nie miłość, a już zupełnie nie miłość małżeńska. To nie jest kwestia tylko religii, ale i biologii. Miłość małżeńska prowadzi do prokreacji, osoby tej samej płci nie mogą się rozmnażać, nawet teoretycznie” (Artur Górski, cyt. za gazeta.pl).

Jest pan pewien? A miłość między ojcem a synem lub matką a córką? To przecież miłość między dwiema osobami tej samej płci! No, ale po co ja się wysilam, przecież w „tradycyjnej” rodzinie najważniejsza jest kindersztuba, prawda? A miłość? Po co, jeszcze dzieciak wyrośnie na „homosia”… czy nie tak Panie p.ośle? I co pan do diabła rozumie przez miłość biologiczno – prokreacyjną? Miłość to miłość a prokreacja to prokreacja i kropka.

Dzisiaj jestem jeszcze bardziej przerażony i zawiedziony. Wygrał nonsens i fanatyzm.