Wyobraźmy sobie, że powstaje u nas partia polityczna, która chce znieść demokrację i wprowadzić rządy dyktatora (obojętnie czy będącego fanem piekła teorii spiskowych czy raju podatkowego – dla poborców rzecz jasna). Ta partia, nazwijmy ją roboczo PRO-ANTY, zyskuje w niedługim czasie, dzięki jakiejś niesamowicie mózgopiernej kampanii, olbrzymią liczbę zwolenników i może z powodzeniem startować w wyborach. Załóżmy, że udaje jej się wyprać mózgi ludziom lepiej niż Persill, Perwoll, czy nawet Frondoll i wygrywa demokratyczne wybory miażdżącą liczbą głosów. Wyobraźmy sobie teraz, że, nie wdając się w szczegóły, zmienia najważniejsze zapisy konstytucji i osiąga swój cel – w sposób demokratyczny obala demokrację.
Taki scenariusz wydaję się mniej realny (na całe szczęście!) niż szansa na odpadnięcie skrzydła Tupolewa po uderzeniu w brzozę. Jednak szansa na to, że oddamy wolność jednostki do samostanowienia w imię źle pojętej tolerancji religijnej, jest już niestety alarmująco wysoka. Ale czy to nie będzie w zasadzie przegraniem demokracji walkowerem?
Czy w wolnym kraju mogę wierzyć w co
chcę?
Odpowiedź brzmi: nie! Lub inaczej: oczywiście, że mogę o ile… wszystkiego w co wierzę, nie traktuję poważnie. Rozważmy sprawę najpierw z perspektywy prywatnej. Wyobraźmy sobie człowieka, który wierzy, że może żywić się wyłącznie kamieniami (podobni ludzie w rzeczywistości istnieją na świecie, o czym można się dowiedzieć z mediów lub literatury medycznej). Jeśli w coś naprawdę wierzę, to ma to dla mnie jakiś skutek, tzn. jeśli naprawdę wierzę, że można zajadać się żwirem, robię to (stąd obecność takich przypadków w literaturze medycznej). To prawda, że spora część z tych osób nie ma świadomego przekonania o właściwościach odżywczych odłamków skalnych a jedynie niekontrolowany popęd – głód – tak jak my jesteśmy głodni na widok steku, marchewki, czekolady, tak oni ślinią się (odruch) na widok granitowego sernika. Ale są też tacy, którzy świadomie wierzą w podobne rzeczy. Że można żywić się wyłącznie energią słoneczną, że talizmany przynoszą zdrowie i bogactwo, że jazda na podwójnym gazie i wyprzedzanie na trzeciego są dla nich zupełnie bezpieczne (tzw. miszczowie kierownicy)…
Zresztą nietrudno się zorientować, że przekonania warunkują zachowanie, obserwując nasze codzienne sprawy.[1] Podobnie jak w przykładzie, który podaje Sam Harris, jeśli wybieramy się w odwiedziny do znajomych i chcemy do nich trafić, musimy mieć prawdziwe przekonanie na temat tego, gdzie mieszkają. Jeśli np. mieszkają we Wrocławiu na ul. Rozumnej a my „święcie” wierzymy, że w Poznaniu na Dogmatycznej (bo np. „Święta Księga Znajomości” głosi: „Albowiem wszyscy znajomi twoi będą mieszkać w Poznaniu”), to nici ze spotkania, pasjonujących rozmów i najwspanialszych na świecie klopsików Basi. Co więcej, straciliśmy 170 km – czas i pieniądze (średnio jakieś 50-70 zł w zależności od spalania, rodzaju paliwa, stylu jazdy, aktualnych cen na stacjach, etc).
Zdajemy sobie dość dobrze sprawę z nieracjonalności naszych działań w wykonywaniu prostych czynności życia codziennego. Części z nich (z tych nieracjonalności) jesteśmy w stanie uniknąć. Ale czy wiemy, że mają one również wpływ na sprawy, na których nam zależy, związane z życiem pośród ludzi? Często są to sprawy decydujące o życiu lub śmierci a więc istotne dla przetrwania. Wyobraźmy sobie teraz człowieka, który twierdzi, że Bóg się z nim komunikuje. Dopóki podpowiada mu hasła w krzyżówkach, to ok, nic wielkiego się nie dzieje. Ale jeśli każe mu zabić własnego syna, aby ów człowiek udowodnił posłuszeństwo i lojalność wobec niego? Czy mamy temu człowiekowi pozwolić zakatrupić własne dziecko w imię wolności wyznania?[2]
Wolność przekonań w sferze publicznej
Innymi słowy jeśli mogę wierzyć, że wcinanie gruzu odżywia mnie, to czy nie mogę też wierzyć, że wcinanie gruzu odżywia moje dzieci, sąsiadów, przypadkowo napotkanych przechodniów, mieszkańców mojego miasta, Polaków? Nie, nie mogę! Nie mogę karmić swoich dzieci łupkami, otoczakami, krzemieniami bo umrą i pójdę do więzienia. Nie mogę jako właściciel restauracji nadziewać dewolajów nawet drobniejszym żwirem bo grozi to potencjalną utratą zdrowia moich klientów i być może procesem cywilnym. Nie mogę narzucać innym norm i zasad życia rzekomo pochodzących od Boga, np. poprzez wpływ na uchwalanie powszechnie obowiązującego prawa. Tym bardziej jeśli nie udowodnię, że są one: pożyteczne (rozwiązują jakiś realny problem), konieczne (nie ma lepszych, mniej uciążliwych rozwiązań), przyczyniają się równocześnie do większego szczęścia (niż cierpienia) i zarazem nie ograniczają nadmiernie swobody działania ludzi, oraz są lub mogą być skuteczne (przewidywanie na podstawie wiedzy naukowej). Nie mogę mówić innym jak mają żyć, tylko dlatego, że (niby) Bóg tak chce. Jednym słowem muszę znaleźć racjonalne podstawy dla swoich poglądów, aby mogły regulować odgórnie życie innych.
Czy oznacza to, że ludzie religijni nie mają prawa głosu w debacie publicznej? Czy katolików, muzułmanów, judaistów, buddystów, wyznawców Latającego Potwora Spagetti, czcicieli natury i prastarych bóstw, należy wyrzucać z budynków sejmowych, sal konferencyjnych, studiów telewizyjnych, tak jak ekipę TVNu wyrzucają z imprez Rydzyka? NIE! Ale uzasadniając swoje stanowisko nie mogą wywierać wpływu, odnosząc się do niesprawdzonych, nie poddających się racjonalnej krytyce i naukowemu doświadczaniu wierzeń i dogmatów. Przynajmniej nie powinno mieć to wpływu na kierunek i wynik debat dotyczących rozwiązań mających znaczenie społeczne. Takich, jak np. dofinansowanie metody in vitro, czy wprowadzenie instytucji związków partnerskich a nawet małżeństw homoseksualnych.
„Racjonalność i metoda naukowa (w tym
naturalizm) to też z dupy wzięte założenia…”?
Tak! Ale nie z dupy! Najzabawniejsze
jest jednak to, że racjonaliści nigdy się z tym stwierdzeniem (oprócz fragmentu
„z dupy”) nie kłócą i nie kłócili. To „z dupy” ma tu bowiem istotne znaczenie. Mimo,
że dupa może być czymś umownym, różnie rozumianym (dajmy na to jedni mogą
twierdzić, że zaczyna się od miejsca skąd wychodzą nogi, a drudzy, że dopiero
od pośladków albo może służyć trochę do tych samych rzeczy, trochę do innych, w
zależności, jak się komu wydaje i jak kto lubi), to jednak dupę ludzką każdy
(no, prawie!) kiedyś widział. Nikt nigdy nie widział natomiast dupy anielskiej,
a przynajmniej nie może tego powtórzyć w kontrolowanych warunkach lub
zaprezentować anielskiej dupy innym osobom, czyli dokonać powtarzalnej
obserwacji ani naukowego eksperymentu na anielskiej dupie.
Tym różni się dogmat religijny od nawet najbardziej niepewnej i słabo zbadanej teorii naukowej. To wybór pomiędzy tym, co niepewne a co zupełnie z dupy wzięte. Taka jest też różnica pomiędzy darwinizmem a kreacjonizmem. Owszem, żadna z teorii naukowych nie spełnia kryterium prawdy absolutnej (w 100% potwierdzonej), ale żadna z prawd wiary religijnej nie spełnia nawet kryterium półprawdy, prawdy jakiejkolwiek – nie odnosi się do powszechnie sprawdzalnych elementów rzeczywistości (nie da się jej obalić żadnym faktem, który się pojawił, pojawia, bądź pojawiłby w przyszłości, no, chyba, że odłożymy to na „po śmierci”). To tak jakby nasz amator „solidnych jak skała” posiłków twierdził, że jeśli nie chrupiemy codziennie kamiennych bryłek, pozbawiamy się jakiegoś ważnego składnika. Tego składnika jednak nikt do tej pory nie wykrył, nie zaobserwował skutków jego braku, niedoboru, bądź nadmiaru. Mało tego – nie da się tego zrobić bo ów składnik jest z innego wymiaru i oddziałuje na właściwość, która też nie może być obserwowana, zmierzona, pośrednio wnioskowana, itp., itd. Najbardziej schizofreniczne w tym wszystkim jest to, że religia zawsze broni się przed nauką tajemnicą i tym, co niewidzialne. Jednak, mimo tego ludzie wierzący wciąż pragną, jak głodny chipsów, ujrzenia (we wszystkich rzekomych cudach i objawieniach na ogródkach działkowych) namiastki dowodów!
Religia a demokracja
Jak bardzo niebezpieczne dla
demokracji jest dopuszczanie do głosu w dyskusji publicznej światopoglądów
religijnych, uświadomił mi zamieszczony niedawno w sieci wywiad z imamem
warszawskiego meczetu, Nezarem Sharifem[3].
W rozmowie ze szwedzkim dziennikarzem z oczywistością stwierdza, że chciałby
wprowadzenia prawa szariatu w Polsce. Co prawda imamowie nie są pewni, jak
dokładnie należałoby interpretować poszczególne zapisy islamskiego prawa, ale
nie o to tutaj chodzi. W zasadzie już wnikliwa obserwacja własnego podwórka,
dostarcza mi przykładów dla tez stawianych przez Sama Harrisa, czy Michaela
Salomona-Schmidta, że każda religia w wersji nie przyciętej odpowiednio przez ząbkowane
ostrze oświeceniowej krytyki, jest otwarcie wroga demokracji, humanizmowi i
koncepcji praw człowieka.
To wrażenie umacnia się we mnie za każdym razem także, kiedy rozmawiam z tzw. katolikiem w wersji light (kilku takich znam, szanuję jako ludzi, niektórzy nawet są mi wyjątkowo bliscy). Katolik w wersji light rozumuje w ten sposób: „Zwracam uwagę tylko na to, że Bóg chce, aby ludzie się kochali i byli dla siebie dobrzy, nie zabijali się, pomagali sobie nawzajem, ogólnie rzecz biorąc kochali bliźniego, jak siebie samego. Dodatkowo też Jezus jest ich przyjacielem, takim dobrym wujkiem, wybacza im i chce, aby im było dobrze, aby on czy ona byli szczęśliwi.” Czy takich wartości nie warto publicznie promować? Czy są one sprzeczne z prawami człowieka? Znam nawet takich, którzy uważają, że Bóg kocha także gejów i lesbijki, nie ma nawet nic przeciwko temu, jeśli tylko żyją w trwałych związkach, że nie ma też nic przeciwko in vitro bo wszystko jest dla człowieka, itp.
To bardzo fajnie, że nie ma wśród nas samych fundamentalistów. Ale czy to wystarczy? Publicyści tacy, jak Harris czy Schmidt, moim zdaniem słusznie, obawiają się, że wyznawcy light, to wilk w owczej skórze, spot marketingowy, który nieświadomie odgrywają sympatyczni lightowcy, zarażeni wirusem umysłu. Produkt nie zawiera cukru, ale zamiast niego być może szkodliwy słodzik! Przyjrzyjmy się temu uważnie.
Po pierwsze lightowcy są heretykami. Traktując wybiórczo niespójną wizję świata wyznawanej oficjalnie religii, czynią ją jeszcze bardziej niespójną i zagmatwaną. Ale to ich sprawa. Tak jak pokazaliśmy wcześniej , dopóki pilot samolotu pasażerskiego nie próbuje sterować nim tak, jakby sterował pterodaktylem, może sobie wyobrażać, że leci na wielkim pterodaktylu – nieszkodliwe dziwactwo. Przynoszą oni jednak pewien zysk (i to nie tylko ten materialny, ale przede wszystkim kulturowy!) osobom, środowiskom, instytucjom nastawionym bardziej fundamentalistycznie i mniej humanistycznie. W końcu oficjalne stanowisko Kościoła Katolickiego w kwestii dogmatów, prawd wiary zbudowanych na przestarzałych koncepcjach filozoficznych (zwłaszcza antropologicznych), oraz w kwestii bazującej na nich nauki społecznej, prawie wcale się nie zmienia. Tam wciąż kondom jest „sztuczną ingerencją” a człowiek ma wolną wolę, za którą będzie sądzony przez Stwórcę, mimo iż na Discovery co drugi program o ludzkim mózgu pokazuje, że świadomość ma bardzo niewielki wpływ na procesy decyzyjne a już na pewno nie jest „wolna” od uwarunkowań.
Jednak, pomimo, że fundamentaliści zazwyczaj niezbyt lubią heretyków, to figurowanie w oficjalnych statystykach wyznawców, dostarcza argumentu tak zwanej „woli większości” – Polska jest katolicka, grzmią… z ław sejmowych politycy, częściej nawet niż księża z ambon! I owszem, w Polsce, wg badania CBOSu[4] nad zmianami religijności Polaków, opublikowanego w kwietniu 2012 roku, aż 94,5 % badanych w 2012 roku osób, na pytanie o to jakiego są wyznania, odpowiedziało, że są katolikami. Prawie tyle samo osób określiło siebie w sumie jako osoby wierzące (w tym „po prostu” wierzące: 85%, głęboko wierzące: 9%). Ale z wiarą w poszczególne dogmaty jest już trochę inaczej – w 2012 roku, wiarę w istnienie grzechu pierworodnego deklarowało 63% badanych osób, w istnienie piekła zaś 56%, czyli reprezentatywnie dla niewiele ponad połowy mieszkańców tego kraju. Nawet, wydawać by się mogło, że najważniejszemu w chrześcijaństwie dogmatowi zmartwychwstania (zgodziłaby się z tym większość teologów a na pewno wszyscy oficjalni) daje wiarę zaledwie 63% respondentów! Jeśli spojrzymy na przekonania ludzi na temat związku moralności z religią, to zauważymy, że zaledwie 22% badanych, a więc nawet nie jedna czwarta, uważa zasady moralne katolicyzmu za najlepszą i wystarczającą moralność, a z kolei 42% uważa większość zasad moralnych katolicyzmu za słuszne, lecz nie ze wszystkimi się zgadzają, a ponadto te które są wg nich słuszne, nie wystarczają człowiekowi. Jeśli do tych 42% procent dodać 7%, dla których moralność religijna jest obca, ale niektóre zasady moralne katolicyzmu uważają za słuszne i 3% osób dla których moralność katolicka jest im całkowicie obca, to wyjdzie na to, że reprezentatywnie dla połowy obywateli naszego kraju, nie ma zgody na obowiązywanie moralności katolickiej w całokształcie.
Tak więc nawet gdyby demokracja wiązała się jedynie z wolą większości, argument niektórych prawicowych polityków, hierarchów kościelnych, czy medialnych bojówkarzy i tak byłby chybiony. Jednak w pojęciu demokracji mieści się jeszcze tzw. zasada poszanowania praw mniejszości. Na nią lubią się także powoływać osoby, które twierdzą, że są w tym kraju za wiarę „prześladowane” (czasami są to te same osoby, które powołują się także na wolę większości). Odniosę się do tego w dalszej części.
Wróćmy na chwilę do wierzących w wersji light. Oprócz tego, że nabijają statystyki Kościołowi, przeważnie chcą normalnie żyć. To znaczy mieć fajną, przyzwoicie płatną pracę. Dzieci, które dorastałyby w miarę bezpiecznym środowisku (w spokojnej dzielnicy, przyjaznej szkole). Dzieci, które miałyby szansę wyrosnąć na szczęśliwych dorosłych, mających fajną pracę, fajne relacje z innymi, mogących przyjemnie spędzać swój wolny czas i realizować pasje. Kiedyś telewizor, meble, mały fiat, dzisiaj sympatyczny, kolorowy świat. Godne pomsty do nieba?
Chyba tak, skoro podupadający w tej sielankowej wizji fanatyzm religijny, stara się wskrzesić dawne metody zasiewania w umysłach strachu, budząc w XXI wieku (!) siły ciemności – demony kultury. UWAGA: „Nadchodzi szatan!”, „Cywilizacja śmierci!”, „Filozofia gender!” Czai się w „młodzieżowej” muzyce, powieściach fantasy, a nawet w zabawkach twojego dziecka! Hello Kity, żegnaj rozumie… Wprawne oko zorientuje się, że to swego rodzaju polowanie na… nie, tym razem nie na czarownice, tylko na klienta. Czy ktoś z Was miał kiedykolwiek w ręku miesięcznik „Egzorcysta”? Błyszczący papier, krótkie, mocne tytuły drażniące czułe punkty, sugestywne ilustracje… zupełnie jak „Cosmopolitain”, „Playboy”, „Forbes”, „Wired”, czy inne pisma o modzie, kulturze, lifestyle’u.
Wiele wskazuje na to, że religia stara się zawzięcie konkurować z innymi formami kultury i sięga po wszystkie dostępne jej środki. Kościół nie posiada już tak olbrzymich wpływów politycznych jak kiedyś (choć w Polsce są one jednak jeszcze na tyle duże, że wiele osób doznaje z tego powodu realnej krzywdy), więc prowadzi podjazdową wojnę ideologiczną. Co w tym złego? Czy idea społeczeństwa otwartego, do której (przynajmniej w teorii) dążymy, nie zakłada stałej konkurencji różnych stylów życia, sposobów doświadczania świata, pomysłów na jego ulepszanie? Czy nie tak właśnie działa nauka? Owszem, ale jednocześnie z gry świadomie wykluczamy te elementy, które przeczą samej tej idei! Są to memy, prądy kulturowe (jakkolwiek by tego nie nazywać), które chcą zdominować rozgrywkę, zmienić jej zasady, wprowadzić monopol własnych. Czy nie tak właśnie dokonuje się porzucenie demokratycznego systemu w demokratyczny sposób? Głównie chyba z tego powodu jest u nas prawnie zabronione rozpowszechnianie treści kulturowych (włącznie z symbolami graficznymi) związanych z totalitarnymi ideologiami, jak faszyzm, czy komunizm.
Czy idee religijne są totalitarne? Dobre pytanie! Jeśli zawierają mem absolutnej „prawdy” (to nam Bóg ją objawił i w związku z tym tylko my możemy mieć rację) a do tego mem nakazujący rozprzestrzenianie tej „prawdy” i walki z siłami zła (Bóg chce, abyśmy przekazywali tę prawdę innym za wszelką cenę), to można być raczej pewnym, że tak. Z reguły religia nie ma zbyt wiele wspólnego z demokracją. Nawet w tekstach biblijnych cały czas mowa jest o „królestwie bożym” a nie o „bożej prezydenturze w demokratycznych niebiosach”. Do dziś widoczna jest w naszej kulturze religijnej nostalgiczna tęsknota za ustrojem monarchicznym – niektórzy wciąż próbują koronować Chrystusa na króla Polski, stawiają gigantyczny pomnik Jezusa Króla, koronują obrazy… Nic dziwnego, skoro Bóg w religiach monoteistycznych pojmowany jest jako władca absolutny. Niby daje ludziom pewną autonomię (chybiona koncepcja wolnej woli), ale i tak wszystko ma się ostatecznie dziać według jego zasad i planu! To nie wolność, tylko fatalizm.
Religia a etyka.
Czy coś jest zbożne bo się bogom podoba, czy też podoba się bogom, dlatego, że jest zbożne? To pytanie, które zadaje Sokrates Eutyfronowi w jednym z dialogów pokazuje, w jak rozpaczliwym położeniu jest osoba, która próbuje wywodzić etykę z religii. Badania z dziedziny psychologii ewolucyjnej i neurobiologii, zaczynają dostarczać nam coraz bardziej przekonujących odpowiedzi na pytanie skąd u ludzi wzięły się zachowania i przekonania moralne, bez odwoływania się do boskich prawodawców, wróżek i rogatych diabełków.[5] Niektóre teorie sugerują nawet, że religia w pewien sposób pasożytuje na moralności.[6] Idee religijne są niczym wszędobylski dyskutant, który wybiera się na każdą ważną konferencję tylko po to, aby sprzedać swoją książkę, mimo iż temat pracy może być czasem jedynie luźno powiązany z tematem dyskusji a sam akwizytor własnych poglądów, wykazuje średnie zainteresowanie debatą.
Być może dlatego wyznawcom light wydaje się, że religia niesie „pozytywne” treści moralne, jak „nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe”. Ale centralne zagadnienia etyki: szczęścia i cierpienia istot czujących – tu i teraz, w tym życiu! – nie były nigdy sednem moralności religijnej (pewien wyjątek stanowi buddyzm i to z pewnymi zastrzeżeniami). Najważniejsze zawsze jest posłuszeństwo i wypełnianie poleceń istoty najwyższej. Sprzeciw karany jest przez zazdrosnego Boga zazwyczaj śmiercią i plagami, a gniew jego dosięga przyszłych pokoleń. Kto robi w tym momencie wielkie oczy, niech poczyta Biblię! Nawet przykazanie miłości bliźniego pada z ust Jezusa dopiero po słowach, które nakazują w całości poświęcić się i podporządkować Bogu[7].
Fundamentalistyczne odłamy religii, będąc na straconej pozycji, jeśli chodzi o powszechne zainteresowanie mało sensownymi i słabo zrozumiałymi dogmatami, jeśli weźmiemy pod uwagę nawet przeciętną wiedzę współczesnego człowieka o świecie, starają się rozpowszechnić przekonanie o wyższości moralnej swojej tradycji. Przekonanie nie poparte żadnymi dowodami a krzywdzące i stygmatyzujące dla wielu osób („jesteś ateistą, to nie cofniesz się przed niczym”). Stąd też zapewne przeciętny katolik skłonny jest palnąć czasem coś w rodzaju: „Aaaa, mnie tam nie interesują teologiczne dyskusje, nie wiem za bardzo o co tam chodzi, to nie na moją głowę, po prostu żyję zgodnie z boskimi przykazaniami.”
Nie widzi jednak (ten katolik), że wraz z haczykiem „miłość bliźniego”, która nie potrzebuje żadnej religii, żadnego hipotetycznego nawet Boga, łyka te wszystkie przestarzałe i niedorzeczne konstrukcje myślowe, jak grzech pierworodny czy transsubstancjacja. A co gorsza razem z nimi także zamierzchłe formy organizacji życia społecznego, jak patriarchalizm i mizoginia (uprzedzenie do kobiet), czy obsesyjna kontrola zachowań seksualnych (np. masturbacja, homoseksualizm, współżycie przed sformalizowaniem związku). Ta specyficzna obyczajowość, którą religia nazywa moralnością, to nic innego, jak historyczny zapis sposobu organizowania życia przed setkami lat, wymyślonego i praktykowanego przez ludzi, którzy mieli zupełnie inną wiedzę i wyobrażenie o świecie, trochę inne problemy, oraz inną znajomość sposobów ich rozwiązywania. Biorąc pod uwagę postęp nauki i technologii, to tak jakby w kwestiach etycznych wciąż na wszystkie problemy i konflikty stosować upuszczanie krwi!
Weźmy teraz naszego skałożercę, który oprócz tego, że młóci żwir, obsesyjnie namawia do tego innych lub nawet niepostrzeżenie dosypuje im piasku do pożywienia, uzasadniając to koniecznością dostarczania organizmowi składnika, na temat którego ma jedynie same spekulacje. Jednak twierdzi on, że doznał objawienia od latającej bryły granitu. Taki człowiek będzie powszechnie uważany za wariata. Ale jeśli zachowując resztki świadomości, przypadkowo usłyszy gdzieś o całkiem sensownej i dobrze zbadanej hipotezie, że pewne składniki mineralne są niezbędne dla funkcjonowania żywego organizmu, czy nie ucieszy się bardzo ów człowiek? Czy nie będzie z entuzjazmem rozgłaszał tego faktu, jako dowodu na potwierdzenie skuteczności skalnej diety? Mimo, że pomiędzy dostarczaniem pewnych ilości pierwiastka magnezu w „normalnym” pożywieniu a zajadaniem się bryłami dolomitu istnieje spora różnica.
Nawet jeśli jego agitacja przyczyniłaby się w jakimś tam stopniu do popularyzacji wiedzy o tzw. zróżnicowanej diecie (w co szczerze wątpię, chyba tylko na zasadzie dowcipu), to czy powinno się go brać na poważnie? Czy jego słowa będą równoważne słowom biologa, lekarza, dietetyka, który ma sprawdzone (a przynajmniej sprawdzalne) informacje odnośnie tego w jaki sposób pierwiastki te oddziałują na organizm, co powodują niedobory, bądź nadmiary, w jakich dawkach należy je przyjmować, aby zachować zdrowie?
Humanizm, prawa człowieka i wolność
wyznania
Nie można zabraniać ludziom wierzyć,
w co tylko zechcą (z pewnymi zastrzeżeniami, o których wcześniej wspomniałem) –
to oczywiste, zresztą chyba nikt, poza dyktatorami w państwach totalitarnych,
nie ma na to ochoty. Nie można również dyskryminować nikogo, ze względu na to,
w co wierzy. To prawo każdy ma zagwarantowane przez konstytucję, która odnosi
się w tym względzie do uchwalonej przez Ogólne Zgromadzenie ONZ w 1948 roku
Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Ludzie mają również między innymi prawo
do zrzeszania się, głoszenia swoich poglądów (o ile nie nawołują do dyskryminacji),
uczestniczenia w obrzędach i życia zgodnie z własnymi normami obyczajowymi.
Jednak należy zwrócić uwagę na
bardzo istotny fakt, że to ludzie mają
prawa a nie światopoglądy! Poszczególni wyznawcy a nie kościoły, tradycje, książki,
przypowieści, modlitwy, symbole, itp. Nikt nie ma prawa odmówić muzułmaninowi,
katolikowi, czy hindusowi zarejestrowania działalności gospodarczej w naszym
kraju, pomocy medycznej, dostępu do edukacji, tylko ze względu na to, że
przynależy do jakiejś wspólnoty wyznaniowej. Powiem więcej, nikt nie powinien obrażać
nikogo ze względu na to, w co wierzy (ani też na inne rzeczy) lub odnosić się
do kogoś z brakiem szacunku. Nie można powiedzieć np., że ludzie, którzy wierzą
w Boga są głupi. Nie polecałbym nawet tak myśleć. Zresztą badania nie
potwierdzają, jakoby ludzie będący zwolennikami nieracjonalnych poglądów byli
mniej inteligentni, czy też posiadali jakąkolwiek dysfunkcję mózgu (choć
eksperymenty pokazują, że im więcej czasu poświęcamy na racjonalną analizę
naszych przekonań, prędzej czy później pozbywamy się tych, które nie przystają
do racjonalnej wizji rzeczywistości). Uważam, podobnie jak Michael
Salomon-Schmidt, że ludzie są po prostu „zarażeni” pewną szczególną odmianą
kulturowych wirusów.
Co innego poglądy, prawdy wiary,
dogmaty, symbole religijne. Ich nie chronią żadne Prawa Poglądów, Prawa Symboli
bo żadna powszechna Deklaracja Praw Światopoglądów nie została uchwalona. A
przynajmniej nie obowiązuje, jako powszechne prawo. Mimo to ciągle spotykam
ludzi, którzy mylą te dwie kwestie. Czują i wypowiadają się w podobnym tonie,
że „ich poglądy są dyskryminowane”.
Ależ tak – nie mogę, nie chcę i nie mam nawet racjonalnych podstaw do tego by
nazywać Ciebie głupim, ale mogę jednak powiedzieć, że wierzysz w głupie rzeczy.
Wiem, że wyzwala to w Tobie nieprzyjemne uczucia. Ale to nie znaczy, że ja je w
jakiś sposób obrażam! To tak samo, jakbym upierał się, że instruktor nauki jazdy
obraża moje uczucia bo mówi mi, że nie nauczyłem się jeszcze jeździć zgodnie z
przepisami. Owszem, mogę poczuć się źle z tego powodu, mogę być smutny, zły,
zawstydzony... Inaczej gdyby wyzwał mnie od matołów. Tak samo ateiści,
racjonaliści mogą powiedzieć, że idee religijne są obrazą dla rozumu i uczuć,
jakimi darzą „swój” rozum!
Czy skoro światopoglądy nie mają
specjalnych przywilejów, są pozbawione szczególnych praw, oznacza to, że
wszystkie one są równouprawnione? Nie. Jest wiele ustrojów politycznych, które
mogą z powodzeniem funkcjonować, nawet dziś w niektórych częściach świata, ale
nie wszystkie w jednakowy sposób zaspakajają potrzeby jednostek. Czy
chcielibyście mieszkać w Korei Północnej? Jest też wiele sposobów myślenia o
rzeczywistości, ale nie wszystkie (a w zasadzie tylko nieliczne) prowadzą do
pojawienia się nowoczesnych leków, szczepionek, protez zastępujących różne
części ciała, których brakuje nam czasem z powodu wypadków lub wad
genetycznych. Mimo, że nie ma żadnej metafizycznej konieczności – żadna
nadrzędna, inteligenta istota nam o tym nie mówi – przeciętni ludzie (do
których ja się zaliczam i myślę, że wielu katolików, a nawet muzułmanów w
wersji light), czerpią niemałe korzyści z życia w demokratycznym państwie. Już
na pewno olbrzymia większość z nas używa telefonów komórkowych, kuchenek,
komputerów a w sklepach kupujemy wszyscy masowo produkowaną żywność. Nawet
fundamentalista, który nienawidzi „rozpasanego moralnie Zachodu”, korzysta z
jego dóbr i przywilejów!
Myślę, że osoby, do których moje
słowa są skierowane, nie chciałyby rezygnować z demokracji, Praw Człowieka, czy
z możliwości wizyty u lekarza w przypadku, gdy ktoś z nas poważnie zachoruje.
Dlatego też idee demokracji, Praw Człowieka i krytycznego racjonalizmu, jako
podstawowego założenia metody naukowej, powinny być celowo faworyzowane! I
dlaczego nie miałyby one dotyczyć wszystkich dziedzin życia? Nie tylko praw
politycznych, czy technologii, ale także etyki, która właśnie łamie swój opór i
poddaje się wreszcie naukowemu dyskursowi?
A co z różnymi kulturami? Czy mamy
obowiązek je szanować? Jeszcze raz powtórzę – NIE, jeśli ich zasady godzą w
podstawy kultury, o których pisałem w poprzednim akapicie. Gdyby ktoś
uważał powyższe zdanie za kontrowersyjne
lub za przejaw zachodniego imperializmu, niech przeczyta o wyrokach sądowych,
które zapadały w ostatnich latach w Niemczech i we Włoszech, a o których dowiedziałem
się z książki Salomona-Schmidta:
„Na początku 2007 roku
Niemka marokańskiego pochodzenia wniosła do sądu rodzinnego we Frankfurcie nad
Menem pozew o przyspieszony rozwód, uzasadniając to tym, że mąż, z którym od
roku żyje w separacji, grozi jej i znęca się nad nią. Sędzia uznała podanie za
bezpodstawne, powołując się na przynależność powódki do kręgu kulturowego, w
którym mężczyzna ma prawo wymierzania kobiecie kary cielesnej. […] W sierpniu
2007 roku we Włoszech zapadł wyrok […] zezwalający muzułmaninowi bić własną
córkę za to, że w środku Europy, zamiast trzymać się islamskich obyczajów,
zachowuje się w stylu zachodnioeuropejskim – Fatima R. wyszła z chłopakiem na
spacer. Ojciec dziewczyny przywiązał ją za to do krzesła i uwalniał tylko
wtedy, gdy on sam lub jego synowie mieli ochotę… spuścić jej lanie. Córka
złożyła na ojca doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Mężczyzna został
skazany w pierwszej instancji, jednak po jego odwołaniu się od wyroku uniewinniono
go ze względu na prawo islamu.”[8]
Czyż nie wieje grozą? Gdy ktoś
krytykuje islam – na całym świecie podnoszą się głosy oburzenia. Za
opublikowanie karykatur Mahometa można stracić życie! Gdy krytykuje się
chrześcijaństwo, a nawet gdy przecież wcale nie krytykuje się chrześcijaństwa
ani katolicyzmu jako takiego, a jedynie poczynania instytucji Kościoła
Katolickiego, jak w głośnej ostatnio w Polsce sprawie z pedofilią – także
odzywają się głosy oburzenia. „To atak na Kościół!” Nie wiem, czy uzasadnioną,
racjonalną krytykę można uznać za atak, ale jeśli znajdą się tacy, którzy tak
uważają, to odpowiem im: mamy do tego prawo. Aby bronić Praw Człowieka, a
szczególnie Praw Dziecka, mamy prawo przypuścić zmasowany atak, maksymalizując
siłę rażenia poprzez media. Tak, jak każdy ma prawo krytykować partie
polityczne, urzędy, ustawy, podatki, prywatne koncerny, ceny paliw, działalność
mediów i stowarzyszeń. Nie ma „świętych krów”, poza demokracją i Prawami
Człowieka. Tak, jak nie ma czegoś takiego, jak obraza uczuć religijnych, ani
formalnie państwa wyznaniowego u nas. Kto tego nie rozumie bądź nie uznaje, może
się wyprowadzić do Iranu albo do Watykanu – jego wybór.
[1] Sam
Harris, Koniec Wiary, s. 56-88
[2] Jeśli
ktoś twierdzi, że Bóg nie żąda takich rzeczy od ludzi bo jest dobry i
jednocześnie uważa, że Biblia jest boskim przekazem, niech zapozna się z
przypowieścią o Abrahamie i jego synu Izaaku. To, że tak naprawdę Izaak nie zginął z ręki ojca (Anioł w porę powstrzymał Abrahama) nie umniejsza wagi argumentu. Czy Bóg, który jest rzekomo dobry, może żądać od człowieka czynów, które są złe, krzywdzące?
[5] Patricia
S. Churchland, Moralność mózgu. Co neuronauka mówi o moralności.
[6] Pascal
Boyer, I człowiek stworzył bogów, s. 113
[7] Mk 12, 28b-34
[8] Michael
Salomon-Schmidt, Poza dobrem i złem, s. 151